czwartek, 30 czerwca 2011

Monako Sleek czyli nieudolne próby przekazania obrazem rzeczywistości

 Księstwo Monako drży w posadach, a wszystko z powodu rzekomej próby ucieczki sprzed ołtarza narzeczonej księcia Alberta.
W mojej kosmetyczce też rewolucja - za sprawą kolejnej paletki Sleeka czyli niemal kultowej już "Monako".

To od niej tak naprawdę zaczęła się moja miłość do Sleek'a - w wygooglanych słoczach tej paletki zakochałam się od pierwszego wejrzenia.

Całe szczęście - ze wzajemnością.
 Paletka składa się z 12 nasyconych kolorów. Bajeczne, wakacyjne. Mocne. Gdy otworzyłam kasetkę, mina trochę mi zrzedła - aż trzy turkusy. a ja tak nienawidzę turkusów.

Granat jest ok - do granatu przekonałam się tydzień wcześniej, bo właśnie wtedy dostałam swoją "Bohemian". A granat z "Monako" czyli "Midnight Garden" to dokładnie ten sam kolor. Czyli mam dwa boskie granaty :-D Dla mnie bomba ;-)
Oprócz niego w paletce jest jeszcze Bamboo (matowy śmietankowy - bardzo kryjący), Aquamarine (matowy jasny turkus), Sunset (metaliczna czerwonawa miedź), Washed Ashore (opalizujący brzoskwiniowy - boski!), Magenta Madness ( matowa fuksja) i Summer Breeze (wygląda tak jak się nazywa - delikatny ciepły matowy turkus).
Największym zaskoczeniem był dla mnie Sand Walker - matowy piaskowy beż. Na palcu - nic nie widać, na grzbiecie dłoni - nic nie widać, na wewnętrznej stronie nadgarstka - ani cienia koloru! Niewypał! Bubel w palecie Sleek'a!

Dopiero nałożony na powiekę pokazał swoje prawdziwe oblicze - matowy piasek plaży w Łebie. Piękny. Jakby stworzony dla mnie - bladej, piegowatej popielatej blondynki i szaro-niebieskich oczach. Cudownie gra z Aquamarine.



 Użyłam Sand Walker, Aquamarine i Midnight Garden. Łuk brwiowy rozświetliłam ... rozświetlaczem Sleek :-)

W paletce są jeszcze Kiwi Zest (metaliczna zieleń kiwi), Lotus Flower (metaliczny rozbielony jasny fiolet), Humming Bird (metaliczny turkus opalizujący na złoto - kupił mnie) oraz Moors Treasure (matowa ciemna wiśnia).




A to makijaż z wykorzystaniem Lotus Flower, Magenta Madness i Midnight Garden.

Paletka jest świetna. Skłania do eksperymentów i zabawy z makijażem, a do tego daje duże pole do popisu - ta paleta barw! Mam ją od kilku dni, a już jest na szczycie mojej listy ulubieńców.

Cienie są maleńkie, ale bardzo wydajne i mocno napigmentowane. Nie wiem, czy uda mi się kiedykolwiek skończyć "Monako", ale jeśli tak to z pewnością będę chciała ją jeszcze raz kupić.

Tyle, że to limitowanka :-(

Stary piernik

Puder brązujący podobno potrafi zdziałać cuda. Co sezon pojawiają się szerokie opracowania dotyczące możliwości zastosowania brązera. I niemal każde zadaje kłam poprzedniemu :)

Dziś już nie bardzo wiem, czy można nim konturować twarz czy też nie, czy należy używać go zimą, jaki kolor jest najbardziej twarzowy dla bladziocha ani czy powinien zawierać drobinki brokatu czy też absolutnie nie.
Puder brązujący Maybelline kupiłam w zeszłym roku, kiedy było mi wszystko jedno, co na temat jego stosowania myślą wyrocznie wizażu. Potrzebowałam dość naturalnego opalacza, który rozjaśni mroki ( a raczej przyciemni, sic!) wakacji w biurze.


Kamień jest dość ciemny, ale matowy. Gołym okiem tego nie widać, ale wyciśnięte w pudrze słoneczko ma inny odcień i strukturę. Puder daje transparentne wykończenie.

I co z tego, skoro słowo"kamień" jest najbardziej stosownym określeniem tego produktu. Puder momentalnie pokrywa się "skorupką". Nie ważne, że po każdej aplikacji myję pędzel i nakładam go czystym - ta glazura i tak się pojawia, niemal całkowicie uniemożliwiając nabranie produktu na pędzel i uzyskanie choćby cienia koloru. Próbowałam przed każdą aplikacją usuwać skamielinę papierowym ręcznikiem, ale razem z nią zdzierałam dość dużo samego produktu. Zresztą wystarczyło przesunąć po nim pędzlem/puszkiem, a puder znów obracał się w kamień.

Komfort użytkowania - żaden. Efekty - żenująco słabe w porównaniu z wysiłkiem wkładanym w wydobycie pudru z opakowania. Przykro mi było, ale puder wylądował w koszu. Trudno, będę chodziła blada.

środa, 29 czerwca 2011

Glut bye

Mam dla was mrożącą krew w żyłach historię. W sam raz na upalne i duszne dni.
Dzień przed Wigilią utknęłam na warszawskim Dworcu Zachodnim. Zimno było jak cholera, czas mi się dłużył, pić mi się chciało. I palić też mi się chciało, ale o tym nie piszę, bo to niepoprawne politycznie.
Ale co najgorsze - dramatycznie pierzchły mi usta.

Przeszukałam swoją małą, kobiecą torebkę (znacie ten typ - wystarczyły by kółeczka, a mogłaby uchodzić za walizkę). Przetrząsnęłam każdą z sześciu kieszeni parki. I nic. Dramat. Katastrofa. Ani jednej pomadki ochronnej, żadnego błyszczyka, że o wazelince nie wspomnę.

Z potrzebą smarowania sobie ust czymś tłustym jest jak z głodem. Nie czujesz jej, dopóki ktoś, coś lub ty sam sobie jej nie uświadomisz. Jednak wystarczy przelotna myśl o tym, a czujesz, że pogryziesz krzesło, jeśli zaraz czegoś nie zjesz. Albo nie zaaplikujesz sobie na usta.

Będąc w tak krępującej sytuacji pocwałowałam do dworcowego Rossmana, gdzie stanęłam przed stojakiem pełnym "ochraniaczy". Do wyboru, do koloru. Wybrałam kultowy Carmex. Legendę wazelin. Rolls roysa wśród natłuszczaczy. Powiew luksusu i smak zachodu.

[O mamo, jeśli tak smakuje zachód, to chcę resztę swojego życia spędzić nad Bajkałem!]

Wyszłam z perfumerii z Carmexem w dłoni, spokojna, szczęśliwa i pomaszerowałam na stanowisko, na które właśnie podstawił się mój autobus. Czekała mnie trzygodzinna podróż w piękną zimową noc.

Trzy godziny koszmaru rodem z powieści Kinga. I upokorzenie porównywalne z paradowaniem po ulicy z rąbkiem spódnicy owiniętym wokół gumki od majtek.
Otóż za cholerę nie byłam w stanie odkręcisz tej upiornej tubki. Pół autobusu próbowało. I nic.

Przez trzy godziny oblizywałam wyschnięte usta, w skutek czego, gdy dojechałam na miejsce wokół nich, niczym łuna nad Ciechocinkiem, jaśniała czerwona obwódka.

Kiedy wśród przekleństw i nocnej ciszy mój tata wreszcie otworzył tubkę Carmexu, pokój pogrążył się oparach... kamfory. Rozumiem - błyszczyki z mentolem, ale żeby z Amolem!

A tak zupełnie serio to Carmex jest dla mnie rozczarowaniem wszechczasów i gniotem totalnym. Jego używanie było koszmarem - podrażnione usta, łuszczący się naskórek i żadnego efektu ukojenia. Ciesze się, że udało mi się wreszcie skończyć to mazidło. To, że więcej go nie kupię jest co najmniej oczywiste.

Oh So Special Sleek



 Przed wami jedna z moich ostatnich zdobyczy - paletka Oh So Special Sleek'a.



Zestaw skrajnie różny, od pozostałych, które wybrałam (mam Bohemian, którą już pokazywałam, a także doszły do mnie właśnie Acid, Monako i Chaos, Marzę również o Curaccao, ale o tym ciiii...).






Paleta składa się z 12 stonowanych kolorów, zarówno matowych, jak i opalizujących.Całe szczęście nie ma tu żadnych pereł, na które po palecie Sephory, mam alergię.

Tylko maty, satyny i metaliki. Mmmmm...




Jest Bow (matowa kość słoniowa), Organza ( metaliczny cielisty róż), Ribbon (matowy nasycony koralowy róż), Gift Basket (metaliczna chłodna miedź), Glitz (metaliczny ołowiany) oraz Celebrate (satynowa czerń opalizująca śliwkowym - mój ulubieniec).
Drugi rządek to Pamper (różowomajtkowy koral), Gateau (spalony róż opalizujący na złoto), The Mail (cielisty biszkopt, którego nie widać na mojej skórze :( grrr...), Boxed (jasny matowy ciepły brąz), Wrapped up (też mat - szaro-brązowy, zimny, bardzo niejednoznaczny) oraz Noir (klasyczna sleekowska nasycona czerń).

 Wybrałam tę paletkę tylko z jednego powodu - żeby zgasić trochę te fest kolory z pozostałych kasetek. Teraz żałuję, że mam tak mało oficjalnych wystąpień i spotkań służbowych. Baaa, żałuję nawet, że nie obowiązuje mnie dress code i mogę wyglądać oraz malować się jak chcę, bo ta paletka jest wprost stworzona do makijaży służbowych.
Jest też cholernie piękna, a składające się na nią kolory bardzo twarzowe.
 A oto pierwszy, próbny makijaż zmalowany przy użyciu Oh So Special.
 Dokładnie ten sam makijaż miałam na sobie podczas wczorajszej "sesji" ;-)
 Na ruchomą powiekę nałożyłam Gateau, a łuk brwiowy rozświetliłam Bow. Załamanie powieki podkreśliłam Wrapped Up, zaś czernią wzmocniłam zewnętrzny kącik górnej i dolnej powieki.

Na rzęsach mam czarny Glam Eyes Rimmel'a.
Zdjęcia są standardowo "z ręki" i bez retuszu.

wtorek, 28 czerwca 2011

W pościeli

Cammie napisała mi dziś w komentarzu, że podoba jej się to, że mam dystans do siebie (cytuję niedokładnie i z pamięci).

No to teraz coś z mega dystansem. Przed chwilą robiłam sobie zdjęcia w makijażu z mojej świeżutkiej paletki Oh So Special Sleek'a. Makijaż stonowany, zdjęcia oka też. Ale coś mnie naszło, napadło i sama sobie strzeliłam taką oto sesję. Enjoy. Będziecie mieli mojej twarzy po kokardę. Zdjęcia paletki i oka jutro.















Makijaż:
Oczy:
- cienie z paletki Oh So Special Sleek
- biała kredka Sephora do wnętrza oka
- czarna maskara Rimmel Glam Eyes
Usta:
- szminka Sephora w kolorze fuksji z niebieskim piegmentem
Twarz:
- nic

Zdjęcia są standardowo "z ręki" - nie retuszowane. Nawet nie kadrowałam.

Całkiem spora syrenka i potwór z bagien

W ferworze porządków i przekopywania sterty ciuchów oraz kosmetyków, które udało mi się zgromadzić znalazłam kilka zaskakujących rzeczy. Część z nich jest tak żenująca, że aż chce mi się płakać, ale niektóre są całkiem zabawne.

Na dnie szafy odnalazłam zagubioną kilka tygodni temu koszulkę z syrenką. Koszulka jest lekko złachana, nieco sprana i dość obcisła, czyli ma wszystkie znamiona, jakie powinna nosić rzecz kupiona w ciucholandzie. O ile dobrze pamiętam, kosztowała mnie okrągłe osiem złotych. Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna.


Nabyłam ją z myślą o meczach, ale nadruk syrenki (nie oszukujmy się - to tylko kontur półnagiej baby z rybim ogonem) sprawił, że znalazła się na szczycie listy moich faworytów. A teraz, cudownie odnaleziona koszulka marnotrawna, potrzebuje odpowiedniej oprawy.

Taaa dam!

Makijaż oczu wykonałam głównie cieniami znienawidzonej już przeze mnie (choć mocno zużytej) palety 5 in 1 Sephora. Używam resztek pochodzących z edycji zima 2010. O samej palecie napiszę w oddzielnym poście.



Oczy:
- cienie z palety 5 in 1 - jasny szaro-brązowy, ciemna butelkowa zieleń, soczysty zielony, beżowy perłowy,
- turkusowy cień Isa Dora z quada Copacabana,
- fioletowo-niebieski żelowy eyeliner Inglot (kol.82),
- mascara Infinito Collistar kol. Viola,
- biała kredka Sephora do wnętrza oka.

Usta:
- mleczno-bezowy błyszczyk z palety 5 in1.

Twarz:
- krem tonujący Under Twenty (wiem, że to żałosne -w moim wieku! - ale ma idealny dla mnie kolor),
- puder Bourjois kol. 73,
- korektor w pisaku Essence nr 03,
- róż w kolorze koralowym z palety 5 in 1.

 Moja "syrenia" fryzura czyli niewyprostowane włosy :-D







 A to oko w ciemnym sztucznym świetle.






Do kompletu kolejne wykopalisko - tytułowy potwór z bagien czyli lakier Vipery - Creation Nail Design w kolorze 548. Numerek ten to nic innego, jak zakodowana nazwa "matowa ciemna morska zieleń" ;-)


Boski, prawda? ;-) Całe szczęście, według daty ważności mogę go używać jeszcze do listopada (ciekawe co stałoby się w grudniu? odpadłyby mi palce?...). Producent zaleca nakładanie dwóch warstw lakieru. Niestety, producent najwyraźniej nie używał tego odcienia.
Jedna warstwa daje efekt paznokci topielca wyciągniętego z Narwi po dziewięciu dniach leżakowania. Druga, sprawia, że postronny obserwator może myśleć, że mamy wyjątkowo egzotyczną odmianę grzybicy. Dopiero trzecia daje równy, gładki i "soczysty" kolor. Mam nadzieję, że starczy mi cierpliwości. Bo lakieru na pewno - butla ma aż 10 ml.

Transparentność uczuć

Jestem niesamowicie podobna do mojego ojca. Te same rysy twarzy, proporcje ciała, szeroko rozstawione oczy, sposób poruszania się. Nawet charakter i skłonność do alergii na te same rzeczy. Po tacie mam też błyszczący nos.

Z moją cerą nie mam problemów. Nigdy nie miałam trądziku, zawsze była typowo "normalna" i ładna. Tylko nos, a właściwie czubek nosa, świeci się jak świeżo wyfroterowany. Dlatego pudry matujące są ze mną od bardzo dawna. Czyli od ósmej klasy podstawówki. Tak, kończyłam szkołę według "starego systemu" :-)

Ze Stay Matte, który właśnie skończyłam, miałam już kiedyś do czynienia. Ale to było dawno i sam puder też miał wtedy inne opakowanie. Tak wtedy, jak i ostatnio, wybrałam odcień 001 czyli transparentny. Tamten dawał efekt buzi oprószonej mąką. Ten też. Wtedy klęłam, teraz też klęłam. Ale męczyłam go, bo staram się nie wyrzucać tego, co można jakoś spożytkować.

Aż natknęłam się na tekst o tym, że Polki nadużywają kosmetyków. Przeciążają włosy tonami odżywek, kładą za dużo maskary i zbyt grube warstwy podkładu. Wtedy mnie olśniło. I zakochałam się w Stay Matte od drugiego wejrzenia.

Wystarczyło zamienić puszek do pudru na pędzel, a i z tego strząsać dokładnie nadmiar produktu, żeby zamiast białej maski uzyskać efekt aksamitnej, przejrzystej powłoczki. Czyli taki, o jaki mi chodziło i jakiego oczekiwałam od pudru.

Do Stay Matte pewnie wrócę, ale nie teraz, bo mam kilka innych pudrów do skończenia i kilka do przetestowania. Ale będę o nim pamiętać.

PS. Stay Matte nie wyeliminował problemu latarni morskiej na czubku mojego nosa. Ale matuje przyzwoicie :-)

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Wielki smród

Nie sądziłam, że kolejne kosmetyczne doświadczenie tak dokładnie zgra mi się z tytułem książki, którą właśnie czytam.

Spoilerów nie będzie, bo sama przemierzyłam nieco ponad sto stron "Wielkiego smrodu" brytyjskiej pisarki Clare Clark. Książka reklamowana jest jako kryminał, ale póki co jedyna krew, to ta, której sam upuszcza sobie główny bohater.

Wiliam May jest mierniczym, który powróciwszy z wojny krymskiej (dokładnie połowa XIX wieku), zostaje zatrudniony przy modernizacji londyńskiej kanalizacji miejskiej.

Dzięki temu zajęciu jest w stanie zapewnić byt żonie i maleńkiemu synkowi, oraz choć na chwilę uciec od traumatycznych doświadczeń wojennych. W odganianiu koszmarów pomagają mu też seanse samookaleczania, które funduje sobie w labiryntach londyńskich kanałów.

Potem ma wydarzyć się morderstwo, o które zostanie oskarżony May i które wpędzi go do wariatkowa.

Jedynym wybawieniem ma być dla niego Tom Długoręki - zawodowy szperacz, żyjący z tego, co inni wyrzucą do ścieków - oraz jego pies Dama.

Nie wiem, jak potoczą się losy bohaterów tej historii, ale nie mam żadnych wątpliwości, skąd tytuł powieści. Dziewiętnastowieczny Londyn był cuchnący i brudny, zaś Tamiza - rwącym ściekiem. Miasto i jego mieszkańcy nieustannie i koszmarnie cuchnęli.


Dokładnie tak jak lakier, który dostałam od mamy.

Kolor - bajeczny. Moja ukochana, neonowa absyntowa zieleń. Emalia jest transparentna, więc potrzeba ... czterech warstw by uzyskać kryjący, nasycony kolor.


Lakier schnie koszmarnie długo, a nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że zaskorupił się już na dobre, potrafi sprawić przykrą niespodziankę i przykleić się do koca czy dżinsów.


To jednak nic w porównaniu z zapachem, który wydziela. Mokry lakier śmierdzi jak lakierobejca do podłóg.
Suchy, cuchnie tak, że podnosząc do ust kubek z kawą mam zawroty głowy. Nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym - lakier psychoaktywny :-/ Kolor to za mało, bym skazywała się na takie cierpienia. Lakier marki krzak ląduje w koszu.

A ja udaję się na poszukiwanie innego w podobnym kolorze. Znacie jakieś?

Było miło

Nie jestem amatorką korektorów. Z cerą nie mam większych problemów, chyba, że je sama sobie stworzę ;-) Chociaż na zdjęciach, które tu wrzuciłam widzę, że powinnam jednak pomyśleć o kamuflażu.

Póki co z korektorami to jest tak, że jak mam, to używam. Jak nie - to nie.
Pisak Essence kupiłam przypadkowo podczas przechadzki po Naturze. W oczy rzuciło mi się opakowanie do złudzenia przypominające pisak Bourjois, którego kiedyś używałam. Ten wzięłam z ciekawości.
Opakowanie faktycznie wygląda niemal identycznie. Tyle, że z Bourjois napisy nie starły się nawet po zakończeniu użytkowania ;-)

Co zaś do zawartości, to są to dwa zupełnie różne produkty.
Bourjois jest typowym rozświetlaczem. Kiepsko kryje, ale ładnie odświeża i rozjaśnia spojrzenie.
Essense to już cięższy kaliber. Bardziej napigmentowany, bogatszy. Dobrze kryje zasinienia i żyłki, ale jakiegokolwiek rozświetlenia brak.


Jestem bladziochem, a czasem zasinienie moich oczu upodabnia mnie do boksera, który właśnie zszedł z ringu. Niekoniecznie o własnych siłach. Dla mnie więc lepszy jest korektor Essence, bo bardziej niż rozświetlania potrzebuję krycia. Zaraz więc pędzę do Natury po kolejne opakowanie :-)