Mam dla was mrożącą krew w żyłach historię. W sam raz na upalne i duszne dni.
Dzień przed Wigilią utknęłam na warszawskim Dworcu Zachodnim. Zimno było jak cholera, czas mi się dłużył, pić mi się chciało. I palić też mi się chciało, ale o tym nie piszę, bo to niepoprawne politycznie.
Ale co najgorsze - dramatycznie pierzchły mi usta.
Przeszukałam swoją małą, kobiecą torebkę (znacie ten typ - wystarczyły by kółeczka, a mogłaby uchodzić za walizkę). Przetrząsnęłam każdą z sześciu kieszeni parki. I nic. Dramat. Katastrofa. Ani jednej pomadki ochronnej, żadnego błyszczyka, że o wazelince nie wspomnę.
Z potrzebą smarowania sobie ust czymś tłustym jest jak z głodem. Nie czujesz jej, dopóki ktoś, coś lub ty sam sobie jej nie uświadomisz. Jednak wystarczy przelotna myśl o tym, a czujesz, że pogryziesz krzesło, jeśli zaraz czegoś nie zjesz. Albo nie zaaplikujesz sobie na usta.
Będąc w tak krępującej sytuacji pocwałowałam do dworcowego Rossmana, gdzie stanęłam przed stojakiem pełnym "ochraniaczy". Do wyboru, do koloru. Wybrałam kultowy Carmex. Legendę wazelin. Rolls roysa wśród natłuszczaczy. Powiew luksusu i smak zachodu.
[O mamo, jeśli tak smakuje zachód, to chcę resztę swojego życia spędzić nad Bajkałem!]
Wyszłam z perfumerii z Carmexem w dłoni, spokojna, szczęśliwa i pomaszerowałam na stanowisko, na które właśnie podstawił się mój autobus. Czekała mnie trzygodzinna podróż w piękną zimową noc.
Trzy godziny koszmaru rodem z powieści Kinga. I upokorzenie porównywalne z paradowaniem po ulicy z rąbkiem spódnicy owiniętym wokół gumki od majtek.
Otóż za cholerę nie byłam w stanie odkręcisz tej upiornej tubki. Pół autobusu próbowało. I nic.
Przez trzy godziny oblizywałam wyschnięte usta, w skutek czego, gdy dojechałam na miejsce wokół nich, niczym łuna nad Ciechocinkiem, jaśniała czerwona obwódka.
Kiedy wśród przekleństw i nocnej ciszy mój tata wreszcie otworzył tubkę Carmexu, pokój pogrążył się oparach... kamfory. Rozumiem - błyszczyki z mentolem, ale żeby z Amolem!
A tak zupełnie serio to Carmex jest dla mnie rozczarowaniem wszechczasów i gniotem totalnym. Jego używanie było koszmarem - podrażnione usta, łuszczący się naskórek i żadnego efektu ukojenia. Ciesze się, że udało mi się wreszcie skończyć to mazidło. To, że więcej go nie kupię jest co najmniej oczywiste.
Uśmiech wpłynął na me usta, gdy czytałam tą nietypową recenzję, świetnie piszesz! :))
OdpowiedzUsuńJa używam Carmexu w sztyfcie (cholernie wydajny swoją drogą, mam go jakoś od okresu jesienno-zimowego) i jestem zadowolona, goi, wygładza i zmiękcza wargi.
Chciałam spróbować też tej wersji w błyszczyku, ale chyba sobie podaruję...;)
Uśmiałam się :D
OdpowiedzUsuńja też na pomadki mówię ochraniacze na usta:) i też palę, chociaż nie powinnam :(
Nie rozumiem dlaczego masz tak mało obserwatorów, świetnie piszesz, powinno Cię obserwować co najmniej 300 osób! Poważnie.
dzięki wielkie, dziewczyny :) cieszę się, że się dobrze bawicie :)
OdpowiedzUsuńczemu tak mało obserwatorów - cóż blog istnieje od 10 dni, a ja całą energię wkładam w jego prowadzenie - na promocję nie starcza już czasu :)
@ kosmetykomania, widziałam że masz mnie u siebie na blogrollu - dzięki :*