czwartek, 30 czerwca 2011

Stary piernik

Puder brązujący podobno potrafi zdziałać cuda. Co sezon pojawiają się szerokie opracowania dotyczące możliwości zastosowania brązera. I niemal każde zadaje kłam poprzedniemu :)

Dziś już nie bardzo wiem, czy można nim konturować twarz czy też nie, czy należy używać go zimą, jaki kolor jest najbardziej twarzowy dla bladziocha ani czy powinien zawierać drobinki brokatu czy też absolutnie nie.
Puder brązujący Maybelline kupiłam w zeszłym roku, kiedy było mi wszystko jedno, co na temat jego stosowania myślą wyrocznie wizażu. Potrzebowałam dość naturalnego opalacza, który rozjaśni mroki ( a raczej przyciemni, sic!) wakacji w biurze.


Kamień jest dość ciemny, ale matowy. Gołym okiem tego nie widać, ale wyciśnięte w pudrze słoneczko ma inny odcień i strukturę. Puder daje transparentne wykończenie.

I co z tego, skoro słowo"kamień" jest najbardziej stosownym określeniem tego produktu. Puder momentalnie pokrywa się "skorupką". Nie ważne, że po każdej aplikacji myję pędzel i nakładam go czystym - ta glazura i tak się pojawia, niemal całkowicie uniemożliwiając nabranie produktu na pędzel i uzyskanie choćby cienia koloru. Próbowałam przed każdą aplikacją usuwać skamielinę papierowym ręcznikiem, ale razem z nią zdzierałam dość dużo samego produktu. Zresztą wystarczyło przesunąć po nim pędzlem/puszkiem, a puder znów obracał się w kamień.

Komfort użytkowania - żaden. Efekty - żenująco słabe w porównaniu z wysiłkiem wkładanym w wydobycie pudru z opakowania. Przykro mi było, ale puder wylądował w koszu. Trudno, będę chodziła blada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz