środa, 29 czerwca 2011

Glut bye

Mam dla was mrożącą krew w żyłach historię. W sam raz na upalne i duszne dni.
Dzień przed Wigilią utknęłam na warszawskim Dworcu Zachodnim. Zimno było jak cholera, czas mi się dłużył, pić mi się chciało. I palić też mi się chciało, ale o tym nie piszę, bo to niepoprawne politycznie.
Ale co najgorsze - dramatycznie pierzchły mi usta.

Przeszukałam swoją małą, kobiecą torebkę (znacie ten typ - wystarczyły by kółeczka, a mogłaby uchodzić za walizkę). Przetrząsnęłam każdą z sześciu kieszeni parki. I nic. Dramat. Katastrofa. Ani jednej pomadki ochronnej, żadnego błyszczyka, że o wazelince nie wspomnę.

Z potrzebą smarowania sobie ust czymś tłustym jest jak z głodem. Nie czujesz jej, dopóki ktoś, coś lub ty sam sobie jej nie uświadomisz. Jednak wystarczy przelotna myśl o tym, a czujesz, że pogryziesz krzesło, jeśli zaraz czegoś nie zjesz. Albo nie zaaplikujesz sobie na usta.

Będąc w tak krępującej sytuacji pocwałowałam do dworcowego Rossmana, gdzie stanęłam przed stojakiem pełnym "ochraniaczy". Do wyboru, do koloru. Wybrałam kultowy Carmex. Legendę wazelin. Rolls roysa wśród natłuszczaczy. Powiew luksusu i smak zachodu.

[O mamo, jeśli tak smakuje zachód, to chcę resztę swojego życia spędzić nad Bajkałem!]

Wyszłam z perfumerii z Carmexem w dłoni, spokojna, szczęśliwa i pomaszerowałam na stanowisko, na które właśnie podstawił się mój autobus. Czekała mnie trzygodzinna podróż w piękną zimową noc.

Trzy godziny koszmaru rodem z powieści Kinga. I upokorzenie porównywalne z paradowaniem po ulicy z rąbkiem spódnicy owiniętym wokół gumki od majtek.
Otóż za cholerę nie byłam w stanie odkręcisz tej upiornej tubki. Pół autobusu próbowało. I nic.

Przez trzy godziny oblizywałam wyschnięte usta, w skutek czego, gdy dojechałam na miejsce wokół nich, niczym łuna nad Ciechocinkiem, jaśniała czerwona obwódka.

Kiedy wśród przekleństw i nocnej ciszy mój tata wreszcie otworzył tubkę Carmexu, pokój pogrążył się oparach... kamfory. Rozumiem - błyszczyki z mentolem, ale żeby z Amolem!

A tak zupełnie serio to Carmex jest dla mnie rozczarowaniem wszechczasów i gniotem totalnym. Jego używanie było koszmarem - podrażnione usta, łuszczący się naskórek i żadnego efektu ukojenia. Ciesze się, że udało mi się wreszcie skończyć to mazidło. To, że więcej go nie kupię jest co najmniej oczywiste.

3 komentarze:

  1. Uśmiech wpłynął na me usta, gdy czytałam tą nietypową recenzję, świetnie piszesz! :))
    Ja używam Carmexu w sztyfcie (cholernie wydajny swoją drogą, mam go jakoś od okresu jesienno-zimowego) i jestem zadowolona, goi, wygładza i zmiękcza wargi.
    Chciałam spróbować też tej wersji w błyszczyku, ale chyba sobie podaruję...;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uśmiałam się :D
    ja też na pomadki mówię ochraniacze na usta:) i też palę, chociaż nie powinnam :(
    Nie rozumiem dlaczego masz tak mało obserwatorów, świetnie piszesz, powinno Cię obserwować co najmniej 300 osób! Poważnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. dzięki wielkie, dziewczyny :) cieszę się, że się dobrze bawicie :)
    czemu tak mało obserwatorów - cóż blog istnieje od 10 dni, a ja całą energię wkładam w jego prowadzenie - na promocję nie starcza już czasu :)
    @ kosmetykomania, widziałam że masz mnie u siebie na blogrollu - dzięki :*

    OdpowiedzUsuń