Kiedy moi teściowie, a dziadkowe Hanutka, wyjechali na urlop, mała z uporem godnym lepszej sprawy i częstotliwością wiadomości radiowych dopytywała, gdzie są.
Potem i tak wszystko przekręciła, a dziadkowie zamiast na wczasach w Hiszpanii, wylądowali "u jakiejś pani". Ale prezenty przywieźli zacne. Hanka dostała lalkę, która z miejsca ochrzciła Conchitą, ja zaś butelkę wody toaletowej Noa.
Perfumy były lekkie i wiosenne. Jak dla mnie - palacza z przytępionym zmysłem węchu - zbyt lekkie. Zupełnie nie czułam ich na sobie (z tym przytępionym węchem to autoironia - inne perfumy wyczuwam bez problemu).
Niemniej jednak pachniały tym, czym lubię najbardziej: kolendrą, kawą, kadzidłem, piwonią i białym piżmem.
Pewnie gdyby nie ich ulotność i fakt, że lubię eksperymentować z zapachami, wróciłabym do nich. Choć ponownej przygody z Noą nie wykluczam.
nie miałam nigdy tych perfum, ale wyglądają fajnie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!:)